Articles

28 najlepszych w historii pianistów jazzowych

Posted on

Pianino było centralnym elementem rozwoju muzyki jazzowej, ale kim są najlepsi pianiści jazzowi wszech czasów? Oto, lub jak nam się wydaje, najwięksi pianiści jazzowi w historii, ale czy kiedykolwiek pominęliśmy Twojego ulubieńca? Lista jest w porządku alfabetycznym.

Reklama

  • Sześć z najlepszych: jazzowe cameos w popie
  • Six of the Best… jazzowe przeboje
  • 20 największych pianistów wszech czasów
  • 25 największych saksofonistów jazzowych wszech czasów

Mose Allison (ur.1927)

Mose Allison najlepszy pianista jazzowy

Photo by Gai Terrell/Redferns

Kompozytorzy-śpiewacy nie są tak powszechni w jazzie. Wokaliści zazwyczaj koncentrowali się na przekształcaniu bogactwa wielkiego amerykańskiego śpiewnika lub bluesa, zwracając uwagę raczej na swoje interpretacje niż na walory oryginalnego materiału.

Jest to tym większy powód, by chwalić i nagradzać wyróżniający się talent oktogenika Mose Allisona, który w karierze sięgającej ponad pięciu dekad stworzył unikalny dorobek. Piosenki Allisona są niepowtarzalne – to mądre, bluesowe komentarze do współczesnej sceny, które potrafią być mądre i satyryczne, przyziemne i hip-hopowe. Jeśli nie uczyniły go sławnym, to zapewniły mu oddanie fanów na całym świecie oraz szacunek i naśladownictwo kilku pokoleń jego kolegów po fachu, w tym gwiazd rocka i popu.

Ta pikantna różnorodność i zakres stylu Allisona odzwierciedlają jego pochodzenie. Urodzony na wsi w Mississippi, od najmłodszych lat chłonął bluesa i boogie-woogie, a także klasyczny fortepian i innowacje bopu. W 1956 roku przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie szybko znalazł zatrudnienie jako pianista u boku Stana Getza.

Ale wkrótce zaczął realizować swoje prawdziwe powołanie jako minstrel jazzowy, które kontynuuje do dziś, wykonując swoje utwory w międzynarodowych klubach i na festiwalach oraz nagrywając wiele płyt. Nieodparty przekrój tych rezultatów znajduje się na kompilacji Warnera, Introducing Mose Allison. Wprowadzenie zaczyna się już od pierwszego utworu, przeboju Allisona zatytułowanego „New Parchman”, w którym skazaniec z południowej farmy więziennej mówi: „To miejsce jest pełne rustykalnego uroku”. Sardoniczny sentyment jest czystym Allisonem, podobnie jak napędzający groove, przerywany uderzającymi dysonansami i wirującymi wypadami w nowe klawisze.

Każdy utwór ma w sobie ten rodzaj dowcipu i energii, aspekty centralnego impulsu, który w jednym z moich ulubionych kawałków nazywa swoją 'Swingin' Machine' (’It’s much more felt than seen'). Zawsze, muza Allisona jest karmiona bezpośrednio przez osobistą obserwację, jak w melodii, którą napisał, by skarcić hałaśliwą publiczność: 'Twój umysł jest na wakacjach, ale twoje usta pracują w nadgodzinach'. Jest tu wiele do delektowania się prawdziwym oryginałem, ocalałym i bardem jazzu.

Count Basie (1904-1984)

count basie pianista jazzowy

Credit: Getty Images

Nazwisko Counta Basiego przywodzi na myśl skojarzenia, które mogą wydawać się sprzeczne: słynny minimalistyczny styl gry na fortepianie i sławny big band, który prowadził przez 50 lat. W rzeczywistości te dwie rzeczy doskonale się uzupełniały. Zespół Basiego wziął wiele ze swego charakteru dzięki subtelnemu sposobowi, w jaki eliptyczny atak hrabiego obramowywał jego krzykliwe instrumenty dęte i saksofony. Co ważniejsze, dotyk Basiego nadawał ton sekcji rytmicznej zespołu; lekki, natarczywy puls generował nieodparty nurt swingu, który unosił solistów i zespół na wyżyny natchnionej ekscytacji.

Ta ekscytacja osiągnęła wielki rozkwit w 1936 roku, gdy zespół Basiego przybył na wschód z Kansas City (KC). Ich sukces opierał się na prostej formule stworzenia w zespole spontaniczności i ognia jazzu w małych grupach. Kluczem był skład zespołu złożony ze znakomitych solistów, wśród których znaleźli się saksofoniści tenorowi Lester Young i Herschel Evans oraz trębacze Buck Clayton i Harry Edison. Oryginalne melodie, nieskomplikowane, ale napędzające, stanowiły punkt wyjścia dla solówek wspartych riffami, które wydawały się korporacyjnym przedłużeniem samych solówek. A fundamentem całości był Basie i jego pływający, niedwuznaczny rytm.

Wyniki można usłyszeć w wielu nagraniach, w tym w słynnym 'One O’Clock Jump' Basiego, ciągu solowych chórów budujących się do kulminacji. Ale to wyjątkowe brzmienie zależało od siły jego składników. Kiedy jego gwiazdy odeszły, a era swingu osłabła, Basie zmienił podejście. Chociaż zespół Basiego z lat 50. miał w swoim składzie pierwszorzędnych muzyków, kładł nacisk na siłę, precyzję i dobrze opracowane aranżacje. Zręczny fortepian hrabiego wciąż produkował zaraźliwy, kroczący swing, ale wielu fanów jazzu czuło, że ta elegancka jednostka jest innym stworzeniem niż chudy, wredny kot z KC.

Ale ta ostatnia grupa miała kilka atrakcyjnych hitów, w tym „April in Paris”, z tagiem Basiego „one more time” i leniwą aranżacją Neala Heftiego, „Li’l Darlin'”. Oba te utwory znalazły się na dwupłytowym zestawie Avid (po lewej). Każdy z reprezentowanych zespołów odkrywa wspaniałe rzeczy, które działy się, gdy, jak mówi Billie Holiday, 'Daddy Basie would two-finger it a little'.

Carla Bley (b.1936)

Pianistka jazzowa Carla Bley

Photo by David Redfern/Redferns

Though Carla Bley została kiedyś ogłoszona 'królową awangardy', jest zbyt wolnym duchem, by można ją było zdefiniować przez etykietę. Urodzona w Kalifornii 70 lat temu w maju, uczyła się gry na fortepianie od ojca chórzysty i od najmłodszych lat towarzyszyła nabożeństwom, po czym porzuciła kościół i szkołę, by skoncentrować się na zawodach wrotkarskich.

W wieku 17 lat zainteresował ją jazz i wyjechała do Nowego Jorku, gdzie czekała na stolikach w Birdland i chłonęła muzyczny ferment. W 1959 roku poślubiła pianistę Paula Bleya, który zachęcał ją do komponowania, a melodyjne oryginały, takie jak „Sing Me Softly of the Blues” stały się współczesnymi standardami. Jako wykonawczyni stała się znana w kręgach free jazzowych z wysokoenergetycznej abstrakcji.

Ale komponowanie pozostało najbliższe jej sercu, jako sposób realizacji tętniącego życiem spektrum stylów, które do niej przemawiały. Beatlesi, Satie, hardcore rock, indyjskie ragi, blues i gospel, muzyka latynoska i free – wszystkie one zajmowały miejsce w muzycznej wyobraźni Bley, połączonej z nikczemnym instynktem satyry. W 1971 roku te wielorakie tendencje zbiegły się w The Escalator over the Hill, operze jazzowej, która zdobyła uznanie krytyków, choć nie doczekała się wielu wykonań.

Bley stała się stałym punktem globalnej sceny postmodernistycznej, koncertując z różnymi grupami, od duetów po big bandy, wykonując nowe oryginalne utwory i nagrywając dla własnej wytwórni WATT. Jej twórczość nadal odwołuje się do szerokiego spektrum wpływów (Bruckner jest jednym z jej bohaterów), a jej opanowanie gatunku big bandu jest dowcipne i pomysłowe, realizowane przez stały zespół wirtuozów, w tym jej męża, gitarzystę basowego Steve’a Swallowa i brytyjskiego tenorystę Andy’ego Shepparda.

Jednym z jej ostatnich projektów jest Looking for America. Podczas szkicowania pomysłów melodycznych odkryła, że wciąż pojawiają się fragmenty „The Star-Spangled Banner”. Bley, amerykańska liberałka zaniepokojona sytuacją w Iraku, była zdumiona, że „mój nowy utwór ma patriotycznego wirusa”, ale, co typowe, trzymała się go. To, co powstało, to porywająca mieszanka Charlesa Ivesa i Charlesa Mingusa, kpiny i szlachetności, bombasty i boogaloo – wszystko wspaniale zagrane. Choć Bley mogła szukać Ameryki, to jak zwykle odnalazła siebie.

Dave Brubeck (1920-2012)

Pianista jazzowy Dave Brubeck

Photo by Michael Ochs Archives/Getty Images

Dave Brubeck był niezwykle dobrze znany przez większość swojej kariery.znany przez większość swojej kariery. Jego wczesny sukces z publicznością uniwersytecką – kwartet Brubecka praktycznie wynalazł obwód kampusowy – katapultował go na okładkę magazynu Time w 1954 roku. (Reakcja pianisty była zażenowana: uważał, że Duke Ellington zasługuje na ten zaszczyt). W 1960 roku jego status gwiazdy wzrósł dzięki albumowi Time Out. Mieszanka asymetrycznych rytmów i chwytliwych melodii Brubecka zdobyła międzynarodową sławę, choć największy przebój płyty, sinusoidalny 'Take Five', został napisany przez saksofonistę altowego kwartetu Paula Desmonda, z kilkoma strukturalnymi radami od swojego szefa.

  • Pięć najlepszych albumów pianisty jazzowego Dave’a Brubecka

Ale, jak zbyt często w jazzie, popularna sława zainspirowała krytykę. Krytykowano go za jego „akademickie” podejście – studiował u Dariusa Milhauda – jego użycie takich klasycznych środków jak kontrapunkt i polytonalność, jego czasami gromki atak na klawiaturę i niechęć do konwencjonalnego swingu. Krytycy nie pochwalali jego liryzmu i wykluczali go z jazzowej tradycji.

Jednakże z biegiem lat, gdy idea monolitycznej tradycji stała się podejrzana, Brubeck zaczął być postrzegany jako niezwykły, oryginalny talent. Nie jest on bynajmniej jakimś sztywniakiem akademickim, wciąż ma problemy z czytaniem muzyki i jest jednym z najbardziej intuicyjnych pianistów, jakich wydał jazz. Jego styl opiera się całkowicie na zaangażowaniu w muzyczną ekspresję, podsycaną przekonaniem, że, jak to kiedyś określił, „jazz powinien mieć prawo do podejmowania wielkich szans” – nawet wykraczających poza to, co do tej pory uważano za jazz. I choć właśnie skończył 90 lat, Brubeck nadal koncertuje, komponuje i prezentuje swój życiowy zapał do tworzenia muzyki.

Przystojny przegląd zawarty jest w The Essential Dave Brubeck, dwupłytowym zestawie wybranym przez pianistę, począwszy od swobodnego tria w 1949 roku do niedawnego kwartetu. Szczególnie imponująca jest jego współpraca z Paulem Desmondem, którego dowcip, swing i inwencja stanowiły przejrzyste tło dla eksperymentalnych zapędów Brubecka. Klasyczny kwartet, z Desmondem i super perkusistą Joe Morello, jest dobrze reprezentowany, włączając w to utwory z Time Out i Time Further Out.

Chick Corea (1941-2021)

Pianista jazzowy Chick Corea

Photo by Echoes/Redferns

Akustyczne, elektryczna, latin, free – kariera Chicka Corei wydaje się dotykać wszystkich podstaw dzisiejszej sceny jazzowej. Jednak ta różnorodność jest mocno zogniskowana w pewnych trwałych zasadach: pasji do muzyki, fortepianu i wykonawstwa. To było swego rodzaju prawo urodzenia. Corea, syn zawodowego muzyka, dorastał otoczony muzyką. Lekcje gry na fortepianie zaszczepiły mu solidną technikę i miłość do tradycji klasycznej. W tym samym czasie zainteresował się jazzem, a zwłaszcza hard bopem pianisty Horace’a Silvera.

Edukacja formalna była dla niego frustrująca. Po kilku tygodniach spędzonych najpierw na Columbia University, a potem w Juilliard, gdzie został przyjęty na wydział fortepianu, porzucił studia, by poświęcić się jazzowi. Pracując z najróżniejszymi zespołami i chłonąc najróżniejsze style – ze szczególnym upodobaniem do ognistych rytmów latynoskich – Corea zbudował reputację kompozytora i gracza, potwierdzoną w takich albumach, jak Now He Sings, Now He Sobs, z basistą Miroslavem Vitousem i mistrzem perkusji Royem Haynesem.

  • Chick Corea: muzyka, która mnie zmieniła

W 1968 roku jego kariera nabrała rozpędu, gdy zadzwonił do niego Miles Davis. Corea współpracował z Davisem m.in. przy okazji epokowej płyty Bitches Brew, ale uznał, że elektroniczna atmosfera jest zbyt fragmentaryczna, brakuje jej „romantyzmu i dramatyzmu”. Poszukiwał tych cech w improwizacjach solowych i w trio Circle, a następnie w kwintecie Return to Forever w 1972 roku. W jego skład weszły instrumenty elektryczne, wokalista i tak żywiołowe oryginały jak 'La Fiesta'.

Ale nadal znajdował dramatyzm w muzyce akustycznej – olśniewające duety z wirtuozem wibracji Garym Burtonem i jego zrekonstruowane trio z Miroslavem Vitousem i Royem Haynesem. Przez ostatnie 20 lat Corea podążał za swoimi instynktami w wielu kierunkach, koncertując solo oraz z zespołami 'Elektric' i 'Akoustic'.

Corea powiedział kiedyś, że szukał połączenia 'dyscypliny i piękna klasycznych kompozytorów z rytmiczną taneczną jakością jazzu' – co jest trafnym opisem nagrań na jego osobistej kompilacji ECM. Począwszy od radośnie lirycznego „La Fiesta” Return to Forever, aż po niezwykłe tria z Vitousem i Haynesem, ich beznamiętna twórczość przywodzi na myśl słowa Williama Blake’a: „Energia jest wieczną rozkoszą”.

Blossom Dearie 1926-2009

Pianistka jazzowa Blossom Dearie

Photo by David Redfern/Redferns

Kiedy Blossom Dearie zmarła nekrologi zaczynały się od deklaracji, że to naprawdę było jej nazwisko. Wydawało się, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, uroczy wizerunek tak doskonale pasował do lalkowatego sposobu mówienia, który uczynił ją wyjątkową postacią na międzynarodowej scenie przez ponad pół wieku.

Ale ten dziewczęcy głosik skrywał rzadki i zdecydowany talent. Zdobywała szlify w wielkich zespołach – w tym w grupie śpiewaczej Woody’ego Hermana The Blue Flames – pracowała jako akompaniatorka i solistka w klubach, prowadziła własne trio fortepianowe. W 1952 roku przeniosła się do Paryża, gdzie założyła oktet wokalny The Blue Stars, który zdobył międzynarodowy przebój dzięki aranżacji „Kołysanki z Ptasiego Lądu” (La légende du pays aux oiseaux) autorstwa Blossom. Po powrocie do USA jej kariera rozkwitła, przyciągając grono fanów, którzy rozkoszowali się jej charakterystycznym stylem w klubach jazzowych i eleganckich kabaretach. Osobistym terytorium Dearie była jazzowo-kabaretowa granica, zręczna mieszanka delikatnego swingu i dowcipu. Jak dobrze wiedzieli jej koledzy muzycy, była kolekcjonerką i koneserką dobrych utworów, rozkoszując się mądrymi tekstami i zmianami akordów, które prezentowała z subtelnością, wnikliwością i humorem.

Ale uwielbiała też swingować, a jej łatwe, żywiołowe wyczucie czasu potwierdzało jej jazzowe kwalifikacje. Ta zaraźliwa mieszanka sprawia, że kompilacja czterech albumów z lat 50. wydana przez Avid jest rozkoszna. Zawiera ona jej galicyjską podróż do Birdland z Blue Stars, a zestaw z francuską sekcją rytmiczną pokazuje jej pianistyczną stronę. Dearie jest jednak w pełni sobą w utworach z udziałem tak elitarnych muzyków jak gitarzysta Herb Ellis, basista Ray Brown i perkusista Jo Jones – klasyczne standardy w doskonałym wykonaniu, z jej pewnym instynktem do wokalnych niuansów uzupełnionych przez bezproblemowo doskonałe groove’y.

Taki talent tłumaczy kultowy charakter, jakim cieszyła się przez lata. Nigdy nie była powolna w karceniu publiczności za chamstwo, a niektóre z jej najlepszych piosenek mają satyryczny posmak. Jeśli można ją znaleźć, jedną z jej własnych ulubionych płyt było nagrane na żywo Blossom Time at Ronnie Scott’s, zawierające 'I’m Hip', portret jazzowego pseudo. Ale to ona sama była prawdziwym jazzmanem, muzykiem jazzowym do szpiku kości. I wbrew pozorom, nie była też efemerycznym kwiatuszkiem, ale cicho i trwale.

Duke Ellington (1899-1974)

Pianista jazzowy Duke Ellington

Photo by Lipnitzki/Roger Viollet/Getty Images

Ponieważ jazz jest zwykle celebrowany jako sztuka improwizatora, może wydawać się paradoksalne, że jedna z jego głównych postaci była kompozytorem. Choć Duke Ellington był wybitnym pianistą, deklarował: „Mój zespół jest moim instrumentem” i przez ponad pół wieku czynił z niego medium dla niezrównanego dorobku.

Dla Ellingtona komponowanie nigdy nie było abstrakcyjnym procesem, ale bezpośrednią odpowiedzią na ludzi i sytuacje. Powiedział kiedyś: „Widzę coś i chcę stworzyć paralelę tonalną”, a tytuły jego utworów to katalog zdarzeń, spotkań i atmosfer. Haunted Nights”, „The Mooche”, „Daybreak Express”, „Black, Brown and Beige” – w każdym utworze Ellingtona zapisane jest życie w ruchu, toczące się spontanicznie.

A towarzyszami Ellingtona przez całe życie byli członkowie jego zespołu – wśród nich gutbucketowe growle trębaczy Bubbera Mileya i Cootie Williamsa, łukowata zmysłowość altowiolisty Johnny’ego Hodgesa i dudniący majestat barytonu Harry’ego Carneya. Komponował z tymi dźwiękami i osobowościami w głowie, pisząc specjalnie dla nich, tak indywidualny, a czasem wręcz przeciwstawny zestaw wirtuozów, jaki kiedykolwiek dzielił estradę. A oni dostarczyli surowca dla jego zadziwiającej oryginalności w harmonii i orkiestracji. Dla wielu Ellington mógł być znany z tak bujnych popularnych przebojów jak 'Sophisticated Lady', ale jego koledzy uznali jego osiągnięcie za coś innego. Jak to ujął Miles Davis, „Pewnego dnia wszyscy muzycy jazzowi powinni zebrać się w jednym miejscu, paść na kolana i podziękować Duke’owi.”

Wielu krytyków uważa, że najlepszym okresem Ellingtona były lata 1940-42, a The Blanton-Webster Band oferuje kompletną kronikę wspaniałej muzyki, sekwencję trzyminutowych arcydzieł, które wciąż olśniewają swoją różnorodnością, śmiałością i czystą twórczą błyskotliwością. Ale dla jednopłytowego przeglądu książęcego doświadczenia, spróbuj kompilacji, która była połączona z dokumentem BBC Kena Burnsa z 2000 roku – Jazz: The Definitive Duke Ellington zawiera arcydzieła od 1927 do 1960 roku, prezentując główne głosy Ellingtona i zapewniając fascynujący przekrój niezwykłego osiągnięcia.

Bill Evans (1929-1980)

Pianista jazzowy Bill Evans

Photo by David Redfern/Redferns

W rakish, outsider’s świat jazzu, Bill Evans wydawał się anomalią. Spoglądając na niego z uśmiechem, miał urzędnicze usposobienie, które skłoniło jednego z bandleaderów do nazwania go „ministrem”. A jednak przy fortepianie – z głową pochyloną nad klawiszami i zamkniętymi oczami – był obrazem intensywności, snując świetliste, poszukujące linie, które Miles Davis przyrównywał do „cichego ognia”.

To właśnie okres współpracy z legendarnym sekstetem Davisa w 1958 roku uczynił z Evansa gwiazdę, a zwłaszcza jego kluczowa rola w nagranym rok później, wiecznie najlepiej sprzedającym się albumie Kind of Blue. Davis sprowadził pianistę z powrotem do zespołu na potrzeby tego projektu, wiedząc, że jego dotyk będzie idealny dla otwartej, modalnej liryki.

W serii nagrań dokonanych głównie z triami, unikalny styl Evansa zdobył sobie status gwiazdy. Jego czystość dźwięku i geniusz w zakresie harmonii i voicings, przyniosły mu reputację „Chopina jazzu”. Rzeczywiście, znał wiele z klasycznego repertuaru: wykonywał III Koncert fortepianowy Beethovena w college’u i regularnie ćwiczył Bacha.

Ale jego oddanie jazzowi było pierwotne, podobnie jak przekonanie, że jego istotą jest emocja. Choć rygorystycznie podchodził do tego, co nazywał „niezwykle surową i unikalną dyscypliną” jazzu, i lekceważył dzikie szaleństwo, uważał uczucie za „siłę napędową”. Ta jakość uczuć informuje o nagraniach tria, których dokonał na żywo w Village Vanguard w 1961 roku. Grupa Evansa zapoczątkowała rewolucję w grze tria: pianista zachęcał wirtuoza basistę Scotta LaFaro, by nie tylko wyznaczał rytm, ale prowadził dialog. Ich subtelne współgranie, z perkusistą Paulem Motianem, oświetla takie utwory, jak leniwy „Waltz for Debby” Evansa i ponury „Jade Visions” LaFaro.

Chociaż niektórzy krytycy uważali sztukę Evansa za zbyt zamkniętą, potrafił on również swingować. Everybody Digs Bill Evans jest tego przykładem, z jasnym, ostrym atakiem pianisty, wspieranym przez prostolinijną jazdę basisty Sama Jonesa i perkusisty Philly Joe Jonesa. Na płycie znalazły się również urzekające ballady oraz solowy klasyk Evansa – „Peace Piece”. Zaczerpnięty z Berceuse op. 57 Chopina, to hipnotyzująca demonstracja tego, dlaczego Bill Evans wpłynął na każdego kolejnego pianistę jazzowego.

Erroll Garner (1921-1977)

Pianista jazzowy Erroll Garner

Photo by Gilles Pétard Collection

Odkąd Erroll Garner opuścił scenę ponad 30 lat temu, w 1977 roku, trudno jest przekazać, jakim był fenomenem. Bez świadomego zabiegania o sławę, ten elfi pianista stał się rzadkością: muzykiem jazzowym, który był jednocześnie nazwiskiem. Przyciągnął ogromną publiczność wyłącznie dzięki żywiołowej improwizacji, zamiłowaniu do dobrych melodii i zaraźliwemu swingowi.

Jego talent do dawania muzycznej przyjemności objawił się wcześnie. Od dziesiątego roku życia, w rodzinnym Pittsburghu, był gwiazdą radiową, budując w latach 30. oszałamiającą reputację w lokalnych kręgach jazzowych. Kiedy aspirujący pianista Art Blakey zetknął się z Garnerem na jam session, ten zdecydował, że lepiej będzie, jeśli przesiądzie się na perkusję. W 1944 roku Garner przeniósł się do Nowego Jorku, imponując współczesnym oryginalnością, która w dowcipności, sile i wirtuozerii nawiązywała do takich gigantów jak Fats Waller i Earl Hines. Jednak jego szybkie, srebrzyste wyczucie harmoniczne i kręte, poszukujące linie uderzyły w młode lwy bebopu. Niektórzy krytycy określali Garnera mianem „ucznia” głównego luminarza klawiatury bopu, Buda Powella. Ale na jednym z prywatnych konklawe pianistycznych Bud schował się po grze Garnera do kuchni, by nie iść za nim.

W końcu młody pianista brzmiał jak nikt inny, jak tylko on sam, i zyskał status pierwszorzędnego pianisty, występując z takimi tuzami jak Charlie Parker. Co jeszcze bardziej niezwykłe, stał się popularny wśród szerokiej publiczności, zdobywając oddanych zwolenników osobiście, na płytach i w telewizji.

Ta jakość czystego zachwytu jest obecna w każdym momencie słynnego Concert by the Sea Errolla, nagranego na żywo w Kalifornii z trio w 1955 roku. Są tu wszystkie znaki firmowe Garnera – zuchwały, podstępny wstęp do 'I Remember April', który przechodzi w lekką jak piórko melodię, prowadzoną pulsującą, czterotaktową lewą ręką pianisty; zmiany dynamiki, romantyczne rozkminy, zanurzające się asymetryczne oktawy; taneczne, bluesowe linie, które zmierzają do akordowej kulminacji. A także ściszone, czarujące ballady, które w jednej chwili przywołują Debussy’ego, a w następnej Rachmaninowa.

Poza muzyką, wszystko co słyszymy to okazjonalne zgrzyty Garnera i namacalny zachwyt publiczności, który, nawet dzisiaj, jestem pewien, że podzielisz.

Reklama

Przeczytaj najnowsze recenzje nagrań jazzowych tutaj

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *