Articles

Jeff Buckley? No thank you

Posted on

Dwanaście lat temu, w balsamiczne, błogie letnie popołudnie na moim pierwszym Glastonbury, zakochałam się, tak jak wielu innych, w Jeffie Buckleyu. Podobnie jak Lilac Wine, o którym śpiewał na swoim pierwszym albumie Grace, byłam młoda, słodka i upojna, a on złapał mnie w odpowiednim momencie, moje serce zostało zranione pół godziny wcześniej przez mojego ukochanego Evana Dando, który nie pojawił się na swoim koncercie na Acoustic Stage z powodu „wyczerpania”. Łzy zamglone w moich cydrowych oczach błądziły bezczynnie obok Pyramid Stage w drodze powrotnej do ciepłego namiotu i zimnej puszki, a tam był on – ten piękny mężczyzna w beżowej koszuli, z grzywką opadającą na idealne czoło, z paskiem od gitary przytrzymywanym czarną taśmą maskującą, rozchylający swoje piękne usta i zaczynający śpiewać. I tak zaczął się nasz romans. Tak jak Pulp tego dnia w czerwcu 1995 roku, straciłem ważną część mózgu gdzieś na polu w Wiltshire.

Dwanaście lat później i dziesięć lat po jego mitycznej śmierci w rzece Missisipi, wielu ludzi wciąż ma w sercu tę słodką, upojną miłość do Jeffa Buckleya. Ale nie ja. Dwa lata temu, kiedy Grace została wznowiona, po tym jak dałem albumowi entuzjastyczną recenzję w Word Magazine, słuchałem dalej. I, chwila po chwili, piosenka po piosence, wszystko się rozpadało. Zdałem sobie sprawę, że Jeff Buckley nie był człowiekiem, za jakiego go uważałem.

Pozwólcie, że policzę sposoby.

Po pierwsze, był Christiną Aguilerą alternatywnego rocka. Buckley, obdarzony bajecznie wszechstronnym głosem – takim, który z równą kompetencją potrafił oddać się łagodnym balladom, operze, gospel i rockowi – zbyt często podkręcał starą siedmiooktawową bestię do jedenastu, wygłaszając delikatnie brzmiące frazy z dużą dawką melizmu w stylu X Factor, a nie subtelności i miary. Przeskoczcie do końca tytułowego utworu Grace i powiedzcie mi, że nie przydałoby mu się trochę więcej ostrożności i kontroli.

Po drugie, nie był przypadkowym geniuszem, za którego się uważał. Obejrzyjcie dowolny klip na YouTube, w którym udziela wywiadu, a zobaczycie bardzo sprytnego, przebiegłego młodego człowieka, niesamowicie świadomego swojego dobrego wyglądu i marketingowej siły charyzmy. (Obejrzyjcie, jak opuszcza brwi, pyszni się i robi uwodzicielskie, podobne do Alfiego aluzje do kamery w tym wywiadzie, wydanym jako DVD wraz z 10. rocznicową edycją Grace). Nie było w tym oczywiście nic nowego – rock and roll żyje i oddycha dzięki samozwańczym, samozrealizowanym, bohaterskim mężczyznom – ale Buckley sprzedał wesołą historyjkę o tym, że jest męską Phoebe z Przyjaciół, wpadającą i wypadającą z kawiarni i barów, grającą swoje piosenki każdemu, kto chciał słuchać, i, do cholery, dałem się na to nabrać. A teraz dorosłam. W dzisiejszych czasach uważam ten rodzaj wykalkulowanej seksowności za głęboko fałszywy.

Po trzecie, Buckley był przebojowym i nietrafionym autorem piosenek. Tak, napisał cudownie seksowną piosenkę Lover, You Should’ve Come Over, a jej tekst o przemijaniu miłości, „Too young to hold on/And too old to just break free and run” jest czysty i doskonały. Ale Grace dźwiga na swoich barkach również mocno niedorobiony, ckliwy, klockowaty rocker Eternal Life. I nie zaczynajcie mi tu o utworach z (Sketches For) My Sweetheart The Drunk – chociaż będę mniej okrutny w swojej krytyce, bo wiem, że to były szkice, a nie gotowe piosenki. Ale Remember The Sky Is A Landfill, anyone? Nie, nie sądziłem.

Po czwarte, jego interpretacja Hallelujah Leonarda Cohena, choć śliczna, jest często postrzegana jako szczyt jego muzycznych osiągnięć, dowód mistrzowskiego podejścia zarówno do aranżacji, jak i wokalu. Ale to nie była jego interpretacja. To była interpretacja Johna Cale’a, z jego albumu I’m Your Fan. I choć Buckley wyniósł ją na inny poziom – dzięki powściągliwemu i delikatnemu wokalowi, to powiem wam, że bardzo często przypisywał sobie zasługi za jej powstanie.

Po piąte, spuścizna Buckleya. Nie ma dnia, żeby nie pojawiło się kolejne żałosne serce, ktoś, kto wziął jego szeroko otwarte, romantyczne wizje i operowy sposób operowania melodią, a następnie uczynił je farsowymi lub lilipucio-życiowymi. Coldplay nie byłby Coldplayem bez Buckleya. Ale to nie jest wina Buckleya. I być może jestem niesprawiedliwy.

Może ten pierwszy koncert, na który przyszła nastoletnia dziewczyna przeżywająca pierwsze gorączkowe uniesienia idolatrii gwiazdy rocka, był zbyt wysoką poprzeczką, by jej dorównać. Buckley miał bowiem wiele rzeczy – cudowny głos, kiedy nad nim panował, cudowną twarz, cudowne rzęsy i cudowne kości policzkowe, a także cudowny sposób promowania siebie. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby żył dalej, byłby kolejnym Ryanem Adamsem – przystojnym, charyzmatycznym singer-songwriterem, uwielbiającym olśniewający wachlarz gatunków, który nigdy już nie odnalazłby się w pełni. I nie mogę się powstrzymać od zastanowienia – i zastanowienia się, czy są tam ludzie, którzy się ze mną zgadzają – że niekwestionowana miłość wszystkich do niego zaszła trochę za daleko.

{#ticker}}

{{topLeft}}

{{bottomLeft}}

{{topRight}}

{{bottomRight}}

{{#goalExceededMarkerPercentage}}

{{/goalExceededMarkerPercentage}}

{/ticker}}

{{heading}}

{{#paragraphs}}

{{.}}

{{/paragraphs}}{{highlightedText}}

{#cta}}{{text}}{{/cta}}}
Przypomnij mi w maju
Akceptowane metody płatności: Visa, Mastercard, American Express i PayPal
Będziemy się z Tobą kontaktować, aby przypomnieć Ci o wpłacie. Proszę wypatrywać wiadomości w skrzynce odbiorczej w maju 2021 r. Jeśli masz jakiekolwiek pytania dotyczące wnoszenia wkładu, skontaktuj się z nami.

Tematy

  • Muzyka
  • Blog muzyczny
  • Jeff Buckley
  • blogposts
  • Share on Facebook
  • .

  • Share on Twitter
  • Share via Email
  • Share on LinkedIn
  • Share on Pinterest
  • Share on WhatsApp
  • Share on Messenger

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *