Kiedy w 1974 roku Rush wydali swój debiutancki album z własnym tytułem, wielu uważało ich za nic więcej niż klony Led Zeppelin. Rzeczywiście, kiedy dyrektor muzyczny i DJ Donna Halper i jej zespół upuścili igłę na Working Man w stacji radiowej WMMS w Cleveland, centrala stacji została zalana telefonami z pytaniem, czy to nowy utwór Planta, Page’a, Jonesa i Bonhama.
Teraz, ponad 40 lat później i po 19 albumach studyjnych, 11 płytach koncertowych i uznanej karierze, która doprowadziła do włączenia zespołu do Rock And Roll Hall Of Fame w 2013 roku, trudniej jest ocenić, co jest bardziej nieprawdopodobne: (a) że przetrwali tak długo, czy (b) że zrobili to na mocy zatrudnienia perkusisty/lyrika Neila Pearta, aby zastąpić Johna Rutseya.
Czterdziestoletni bieg Rush jest zagadką owiniętą w tajemnicę, wewnątrz enigmy, którą był słynny fan/limelight-avoiding and sadly departed Peart. Jednak Rush byli trzyczęściowym zespołem o równym składzie, a podobną uwagę należałoby poświęcić wokaliście i basiście Geddy’emu Lee oraz gitarzyście Alexowi Lifesonowi.
Aczkolwiek często wyśmiewany za okazjonalny wybór wysokich rejestrów, Lee ma świetny, folkowy głos; nie jest też gibki na syntezatorze. Co więcej, jak dowodzi jego znakomity solowy album My Favorite Headache (2000), wiele z często pomijanego mistrzostwa melodii Rush zawdzięczamy właśnie jemu. A wszystko to przed najlepszą grą na basie, jaką można znaleźć po tej stronie Jacka Bruce’a. Lifeson również jest niedocenianym graczem, a zasługuje na miejsce obok Davida Gilmoura za jego płynne solówki i Jimmy’ego Page’a za riffy rodem z innego świata.
Właściwości Lee i Lifesona dodane do niezwykłego talentu Pearta do rytmów, które zazwyczaj można znaleźć poza sferą rocka, zainspirowały zbiorową ambicję do ulepszania i poszerzania swoich umiejętności, oraz do tworzenia muzyki, która zawsze ewoluuje, nigdy nie jest bezpieczna.
Pierwsze 25 lat działalności Rush można rozpatrywać w trzech (nieplanowanych) cyklach, z których każdy składał się z czterech albumów studyjnych, a następnie podwójnego zestawu koncertowego, który zdawał się zwiastować zmianę kierunku. W latach 1974-76 zespół dawał czadu, jednocześnie promując miecz, czary i sci-fi – często na długich epkach. W latach 1977-81 weszli w okres purpury, kiedy to odkryli syntezatorowe pedały basowe, klawisze i utwory trwające krócej niż 10 minut. Cykl trzeci, 1982-89, zaczął się od tego samego, ale charakteryzuje się początkowo niepokojącym zamiłowaniem do rytmów w stylu reggae. Po trzecim podwójnym albumie koncertowym, cykle się skończyły, a produkcja studyjna stała się sporadyczna – tylko sześć albumów, jeden zestaw coverów i dwa kolejne zestawy koncertowe. Na tych albumach zespół stopniowo pozbywał się ozdobników i wracał do podstaw. Dla tych z nas, którzy dorastali z Rush, ich późniejsze albumy są przyjaciółmi, których sobie wybraliśmy, ale te starsze są jak członkowie rodziny. Niektóre z nich są trudniejsze do pokochania, ale pozostajemy lojalni wobec wszystkich. Oto więc niektóre z najtrudniejszych wyborów, jakich kiedykolwiek musiałem dokonać…
Moving Pictures (Mercury, 1981)
Punkt odniesienia dla Rush – i brzmi dziś tak samo świeżo, jak wtedy, gdy po pięciu miesiącach często ciężkiej pracy, zespół usiadł w Le Studios w Quebecu i ogłosił, że album jest skończony.
Strona pierwsza oryginalnego winyla zawierająca Tom Sawyer, Red Barchetta, instrumentalne YYZ i Limelight była bez zarzutu. Odwracając ją na drugą stronę, usłyszeliśmy świeżo dojrzałych Rush – każdy z nich miał wtedy 27 lub 28 lat – którzy rozkręcili epicki The Camera Eye (zainspirowany Johnem Dos Passosem) do 11 porywających minut, przerazili nas Witch Hunt, a następnie ustawili nasze techno pulsowanie w rytm Vital Signs.
Rush u szczytu swojej gry.View Deal
2112 (Mercury, 1976)
Rush tworzyli epopeje przed 2112 (z powodzeniem z dziewięciominutowym By-Tor And The Snow Dog na ich drugim albumie Fly By Night, i z The Fountain Of Lamneth na następcy Caress Of Steel), ale z tytułowym utworem 2112 trafili w dziesiątkę. To prawie 21 minut błyskotliwości, która przebiega przez całą muzyczną gamę, od akustycznego dłubania (gdy bohater odkrywa 'starożytny cud' sześciostrunowej struny) do elektryczno-metalowej furii (kapłani Temples Of Syrinx rozbijają ją, doprowadzając go do samobójstwa, gdy szaleje apokaliptyczna bitwa).
Jest to nierówny album, jako że druga połowa wypada blado w porównaniu z nim, ale narkotyczne A Passage to Bangkok i Something For Nothing to również świetne kawałki.View Deal
Permanent Waves (Mercury, 1980)
Dziecięcy brat Moving Pictures, na którym Lee po raz pierwszy właściwie zbadał zakresy wokalne, które nie przerażają psów. Ze względu na niespodziewany hit singla The Spirit Of Radio, jest to być może jedyny album Rush kupiony przez nie-fanów – wielu z nich niewątpliwie przyciągnęła przypominająca policyjne reggae przerwa w tym utworze. Dla reszty z nas, Free Will i ponury Jacob’s Ladder przypominały nam starych Rush z Ayn Rand i sci-fi. Para pięknych piosenek miłosnych – Entre Nous i Different Strings – wskazywała na bardziej romantyczną przyszłość. Ale zamiast popadać w ckliwość, album zamyka trzyczęściowy Natural Science, który jest zarówno wielki, jak i mądry.View Deal
A Farewell To Kings (Mercury, 1977)
Zero ziemi dla zespołu, którym stał się Rush. Stylistyka power-trio została przyćmiona, gdy Peart dodał do swojego zestawu perkusyjnego mnóstwo dzwonków i perkusji, Lee i Lifeson użyli syntezatorów pedałowych, a wokalista przejął również władzę nad Minimoogiem.
Nagrana w Walii, wyznaczyła początek więzi między Wielką Brytanią a kanadyjskim trio. Wiele z nich miało niemal średniowieczny klimat, z opowieściami o starożytnych tyranach (utwór tytułowy) i wędrowcach (Closer To The Heart, Cinderella Man i Madrigal), ale dominowały dłuższe ujęcia wiersza Kubla Khan Coleridge’a (Xanadu) i lotu kosmicznego w czarną dziurę (Cygnus X-1).View Deal
Hemispheres (Mercury, 1978)
Na Hemispheres Peart, zapędzony w kozi róg przez swoją obietnicę kontynuowania fabuły Cygnus X-1, wymyślił 18-minutowy utwór tytułowy oparty na klasycznej filozofii i intelektualnej walce pomiędzy sercem a umysłem, romansem a intelektem, rozumem a emocjami. Zupełnie szalone, ale nam się podobało.
Dla Rush był to jednak punkt zwrotny. Koniec z długimi na bok numerami! Dla lekkiej ulgi dodali parę wskaźników prostszej przyszłości – Circumstances i akustyczny, gitarowy The Trees (kontrowersyjnie uznany przez niektórych za komentarz do kanadyjskiego ruchu separatystycznego) oraz oszałamiający techno-rockowy instrumental La Villa Strangiato.View Deal
Signals (Mercury, 1982)
Po koncertowym Exit… Stage Left, Dirk, Lerxst i Pratt (aka Lee, Lifeson i Peart) po prostu wzięli się za Moving Pictures i dodali więcej klawiszy. Dużo więcej. Subdivisions i The Analog Kid są nimi przepełnione, ale nigdy nie utonęły.
Mniej radykalne zmiany w pejzażu dźwiękowym Rush widoczne są jednak na Chemistry i Digital Man, z których oba eksplorują techno-reggae w stylu The Police (to o cały rok wcześniej niż Synchronicity The Police), oraz The Weapon, zbudowany na schemacie perkusji muzyki tanecznej. Następnie, po genialnym gościnnym solo skrzypka elektrycznego Bena Minka w utworze Losing It, Rush sięgają gwiazd z Countdown, opartym na oglądaniu startu wahadłowca jako goście VIP NASA.View Deal
Power Windows (Vertigo, Starsi fani mogą odrzucić albumy Rush z lat 80-tych, ponieważ brakuje im dramatyzmu poprzedników z lat 70-tych, ale gra jest bezsprzecznie bardziej zwarta, a aranżacje bardziej zwięzłe. Grace Under Pressure (1984) był bardzo dobry, ale osłabiony, ponieważ Lifeson grał również na syntezatorach; Power Windows jest czystszy, ponieważ Lifeson trzyma się tego, co robi najlepiej.
Każda piosenka to oczywiście wysiłek grupy, ale nie sposób nie wymienić go jako gwiazdy The Big Money. Podobnie Manhattan Project wydaje się być wizytówką Pearta, a Marathon Lee. Potem wszyscy razem spotykają się na Middletown Dreams i bajecznie oszczędnym i hipnotycznym Mystic Rhythms.View Deal
Roll The Bones (Atlantic, 1991)
Rush mieli nową wytwórnię dla Presto z 1989 roku, a także zmienili producenta Howarda Jonesa i Tiny Turner, Ruperta Hine’a. Ta nieprawdopodobna kombinacja najlepiej sprawdziła się w przypadku tej drugiej współpracy, jakby na potwierdzenie teorii, że Rush są najlepsi w studiu, kiedy tytuł albumu kończy się na 'S'.
Jak stary przyjaciel wychodzący z mgły, Roll The Bones wyłania się z niej wyraźniej i ostrzej. Syntezatory schodzą na dalszy plan, zespół i teksty wysuwają się do przodu; świetne refreny wzmacniają Dreamline, Bravado i Ghost Of A Chance, podczas gdy The Big Wheel jest tak ogołocony, że ma w sobie coś z lat 60-tych. Geddy Lee ucieka nawet z rapowymi sekcjami w utworze tytułowym i You Bet Your Life. Album ma też ładną okładkę.View Deal
Snakes And Arrows (Atlantic, 2007)
Poznajcie nowy Rush, równie dobry jak stary Rush. Zespół cytuje współproducenta Nicka Raskulinecza za uczynienie procesu nagrywania przyjemniejszym niż jakikolwiek inny w pamięci – i to widać. Zniknęły syntezatory (tylko Mellotron, używany oszczędnie), a Far Cry, Working Them Angels i Spindrift bujają tak, jak chcielibyście, żeby Rush bujać się przez lata. To genialne tempo i sekwencje, mieszanie nieodpartych chórów (The Larger Bowl, The Way The Wind Blows) z instrumentalną błyskotliwością (The Main Monkey Business) i wypełniającą arenę gitarą, a kiedy riff do Armor And Sword wchodzi, jesteśmy z powrotem w krainie Moving Pictures – to jest tak dobre!View Deal
Clockwork Angels (Roadrunner Records, 2012)
Kiedy w 2012 roku ukazał się Clockwork Angels, niewielu podejrzewało, że będzie to ostatni album zespołu. Ale jakiż to był album na zakończenie niezwykłej kariery. Koncepcyjny album zawierał kilka klasycznych utworów, w tym jeden-dwa uderzenia Caravan i BU2B, podczas gdy strzelisty utwór tytułowy płynie przez 7 minut i 30 sekund.
Jednakże to zamykający album The Garden rozbrzmiewa najbardziej. Mrożące krew w żyłach smyczki i subtelna linia basu Lee otwierają utwór, po czym Lifeson wkracza do akcji z akustycznym rozkwitem. Tekst utworu traktuje o naszej nieuchronnej podróży w kierunku śmierci – teksty, które są jeszcze bardziej przejmujące od czasu przedwczesnej śmierci Pearta w styczniu tego roku. Specjalna wzmianka należy się również wspaniałej solówce Lifesona, która za każdym razem przyprawia o gęsią skórkę.View Deal
Ten artykuł pierwotnie ukazał się w Classic Rock #115.
Hugh Syme, wieloletni dyrektor artystyczny Rush, wybiera swoje ulubione okładki Rush.
Recent news