Last of the Blue and Grey by Richard A. Serrano, wydana przez Smithsonian Books.
Albert Woolson uwielbiał parady. Na Dzień Pamięci w Duluth, Minnesota, jechał w największym samochodzie po najszerszych ulicach swojego rodzinnego miasta. Miasto wyryło jego nazwisko na Duluth Honor Roll, a on sam był celebrowany na zjazdach i bankietach na całej Północy. Nawet prezydent pisał do niego listy w dniu jego urodzin. Ponieważ wszyscy mówili, że był ostatnim żyjącym członkiem Wielkiej Armii Republiki, braterskiej organizacji weteranów Unii, która kiedyś liczyła prawie pół miliona osób, postawiono mu naturalnej wielkości pomnik na najbardziej uświęconej ziemi tego strasznego konfliktu – Gettysburgu.
Chociaż głuchy i często chory, był wciąż na tyle żwawy, że nawet w wieku 109 lat potrafił być uprzejmy i grzeczny, zawsze był dżentelmenem. Szczególnie upodobał sobie dzieci i lubił odwiedzać szkoły i ekscytować chłopców opowieściami o armatach i stali oraz niewiarygodnej odwadze na polach wokół Chattanoogi. Chłopcy nazywali go „dziadkiem Alem”
Ale Woolson potrafił być wybredny. Jego jajka na śniadanie musiały być jajecznicą, a bekon chrupiący. Wciąż palił papierosy; prawdopodobnie zapalił ponad tysiąc cygar, odkąd skończył sto lat. I nikt nie powstrzymał go przed wypiciem pół uncji brandy przed kolacją.
Albert Woolson, ostatni w niebieskich barwach w zmierzchu starości, wciąż potrafił uderzać w bębny jak chłopiec brzmiący w marszu na wojnę. (Dzięki uprzejmości Whitman College i Northwest Archives, Walla Walla, Washington)
Jego dziadek służył w wojnie 1812 roku, a kiedy w 1861 roku wystrzelono z dział na Fort Sumter, jego ojciec wyruszył walczyć za Lincolna. Stracił nogę i zmarł. Tak więc, jak mówi historia, młody Albert, niebieskooki i blondwłosy, mający zaledwie pięć i pół stopy wzrostu, zajął miejsce swojego ojca. Gdy do końca wojny pozostał zaledwie rok, zaciągnął się jako perkusista do 1 Pułku Ciężkiej Artylerii Minnesoty, walcząc na werblu podczas marszu na południe do Tennessee.
Ale to było dawno temu, ponad 90 lat temu. Teraz dni Alberta Woolsona gasły, a stłumiony bęben jego młodości był już tylko słabnącym wspomnieniem. W szpitalu św. Łukasza w Duluth, gdy jego stan zdrowia pogarszał się, czasami czuł się jak dawniej, cytując wersety z czasów wojny secesyjnej lub adres Gettysburga. Ale w pewną sobotę pod koniec lipca 1956 roku zapadł w śpiączkę. Tuż przed zapadnięciem w śpiączkę poprosił pielęgniarkę o cytrynowy sherbet. Dała mu też trochę miękkich cukierków. Gdy zamykała drzwi, spojrzała na swojego pacjenta. „Pomyślałam, że wygląda bardzo staro” – wspomina. Przez tydzień leżał spokojnie w swoim szpitalnym łóżku, oczekując śmierci.
W Houston stary Walter Washington Williams wysłał Woolsonowi telegram z gratulacjami z okazji 109 urodzin. „Wesołych urodzin od pułkownika Waltera Williamsa” – głosiła depesza.
Williams był niewidomy, prawie głuchy, chudy jak ryba i przykuty do łóżka w domu swojej córki. Mówiono, że służył jako konfederacki mistrz paszowy dla brygady Hooda, a teraz był związany i zdeterminowany, by być ostatnim po obu stronach, który wciąż żyje, gdy w 1961 roku rozpocznie się wielkie amerykańskie upamiętnienie stulecia wojny secesyjnej. „Zamierzam poczekać, aż inni odejdą,” powiedział, „aby zobaczyć, co się stanie.”
Williams również jeździł w paradzie. Został wymieniony w prezydenckich proklamacjach i hołdach w prasie. Magazyn Life poświęcił trzystronicową rozkładówkę staremu buntownikowi, w tym zdjęcie Williamsa wspartego na poduszkach, z dużą flagą Stars and Bars wiszącą na ścianie. Zespół American Legion serenadował przy jego oknie, a on sam stukał swoimi długimi, wrzecionowatymi palcami w rytm „Old Soldiers Never Die”. Ale Williams był chłopcem z Południa, głęboko w kościach. Wolałby „Cotton-Eyed Joe” w radiu:
O Lawd, O Lawd,
Zlituj się nade mną.
For I’m gettin' old
An' wrinkled in de face.
Like Woolson, Williams mógł być cantankerous. W jego ostatnie urodziny, kiedy powiedział, że ma 117 lat, podano mu jego ulubioną wieprzowinę z grilla, choć jego córka i pielęgniarka musiały go karmić. Jego łóżko było usłane kartkami i telegramami, ale nie mógł ich czytać. Z trudem mógł je podnieść. „Jestem zmęczony pobytem tutaj” – skarżył się synowi do ucha. Syn uśmiechnął się i opowiedział gościom, jak polowali razem na jelenie, kiedy jego ojciec miał 101 lat. „Jeździł na koniu aż do 103 roku życia”, powiedział syn.
Zbliżająca się śmierć, wkrótce wypędzająca ostatniego z ery wojny secesyjnej, Walter Williams leży prawie w śpiączce w tylnym pokoju domu swojej córki w Houston w grudniu 1958 roku. Dr Heyl G. Tebo, dowódca houstońskiego oddziału Synów Weteranów Konfederacji, wręcza mu odznaczenie ogłaszające go honorowym dożywotnim członkiem organizacji. (Dzięki uprzejmości Houston Chronicle)
Ostatnie publiczne wyjście Williamsa było w paradzie z okazji Dnia Sił Zbrojnych w Houston w maju 1959 roku, kiedy jechał w klimatyzowanym ambulansie. Kiedy mijał stanowisko przeglądu, z trudem podnosił rękę do salutu. Potem zabrali go do domu i położyli z powrotem do łóżka.
Cztery razy cierpiał na zapalenie płuc; dwa razy zawieszono namiot tlenowy nad jego łóżkiem. Jego lekarz miał wątpliwości, a jego córka obawiała się najgorszego. „I tak zegar odmierzał czas, nie tylko dla Alberta Woolsona i Waltera Williamsa, ale dla całego pokolenia, dla całej epoki, zamykając wstrząsający rozdział w amerykańskiej historii: cztery lata brutalnej wojny domowej. Podobnie jak starzy żołnierze, wspomnienia o Północy i Południu oraz o tym, jak rozdzieliły, a następnie przebudowały Amerykę, również powoli wymierały. Począwszy od lat 20-tych, 30-tych i 40-tych XX wieku, żołnierze wojny secesyjnej zaczęli odchodzić w szybkim tempie, prawie trzech dziennie. Chwalebne zjazdy dumnych weteranów pod Gettysburgiem i w miastach Południa dobiegały końca; było zbyt mało zdrowych, by mogli w nich uczestniczyć. Wielka Armia Republiki zamknęła swój ostatni lokalny oddział. Krzyk rebeliantów ucichł. Ogniska pogrążyły się w mroku. Echo latami rozbrzmiewało ostatnimi słowami gen. Roberta E. Lee: „Uderz w namiot.”
Do początku lat pięćdziesiątych pozostało około 65 niebieskich i szarych weteranów; do 1955 roku zaledwie pół tuzina. W miarę jak ich liczba malała, stawali się artefaktami zamkniętej epoki, osobliwościami dawnych czasów, postaciami w tonacji sepii, które wciąż zamieszkiwały współczesny świat ze swoich bujanych foteli i namiotów tlenowych. Poszli na wojnę z karabinami i szablami, w konnych patrolach. Żyli na twardej bułce i fasoli. Teraz wydawali się zagubieni w nowym amerykańskim stuleciu, które przetrwało dwie wyniszczające wojny światowe, toczone przy użyciu dywizji czołgów pancernych, śmiercionośnego gazu musztardowego i bomb atomowych spadających z nieba.
Bruce Catton, od dawna kronikarz wojny secesyjnej, mógł przypomnieć sobie swoje chłopięce dzieciństwo w „erze przedautomobilowej” na wsi w Michigan i to, jak grupa starych weteranów Unii w białych brodach i niebieskich płaszczach zachwycała jego młode oczy. Pamiętał, jak jeden z nich sprzedawał latem jagody z wiadra, które przewiesił przez kikut przedramienia – ręki, którą stracił w bitwie pod Wilderness. Pewien diakon kościelny walczył z 2. Kawalerią Ohio w Virginii w dolinie Shenandoah, paląc stodoły i zabijając zwierzęta. Inny powrócił do Gettysburga z okazji 50. rocznicy, a kiedy wrócił pociągiem, a jego wózek się spóźnił, 70-latek po prostu podniósł swoją torbę i przeszedł pięć mil do domu. „Byli poważni, dostojni i troskliwi” – pisał Catton o bohaterach swojego rodzinnego miasta. „W większości nigdy nie oddalili się na 50 mil od farmy lub zakurzonych wiejskich uliczek; a jednak kiedyś, wieki temu, byli wszędzie i widzieli wszystko… . . Wszystko, co było prawdziwe, wydarzyło się, gdy byli młodzi; wszystko, co było potem, było po prostu procesem oczekiwania na śmierć.” W końcu, jeden po drugim, starcy zostali przeniesieni na mały pagórek, na miejski cmentarz. „W miarę jak odchodzili,” pisał Catton, „zaczęliśmy tracić więcej niż wiedzieliśmy, że tracimy.”
Pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy naród przygotowywał się do setnej rocznicy Wojny Secesyjnej, większość społeczeństwa patrzyła w osłupieniu, obserwując odejście każdego z ostatnich weteranów, zastanawiając się, kto może być ostatnim, czy ktokolwiek dotrwa do setnej rocznicy, ciekawa, jak ktokolwiek może żyć tak długo. Czy ktokolwiek może być tak stary?
To pytanie nigdy nie wydawało się bardziej przejmujące niż wtedy, gdy weteran Konfederacji z Georgii zakłócił pracę muzeum Wojny Secesyjnej i wbił swoją laskę w nagłe pchnięcia bagnetem, grożąc portretom jankeskich żołnierzy wiszącym na ścianie. „Pozwólcie mi go dopaść!” krzyczał na obraz przedstawiający bohatera Unii, gen. Williama Tecumseha Shermana, plagę Atlanty. Niestety, stary buntownik wydawał się żałosną postacią, odmieńcem, bardziej karykaturą samego siebie niż walecznym bohaterem z epickich czasów.
Okazało się bowiem, że wielu z tych mężczyzn nie było wcale takich starych.
Wielu z nich, którzy twierdzili, że mają dobrze ponad sto lat i przeżyli tę wielką wojnę, było tak naprawdę oszustami, a niektórzy wręcz przeciwnie. W rzeczywistości byli oni zaledwie dziećmi i byli zbyt młodzi, by wyruszyć na wojnę we wczesnych latach 60-tych XIX wieku. Albo nawet się nie urodzili. Jednak gdy się zestarzeli, sfabrykowali historie o dawnych bohaterskich przygodach i bezczelnie ubiegali się o emerytury z czasów wojny secesyjnej podczas długich, chudych lat Wielkiego Kryzysu. Niektórzy cofnęli daty swoich narodzin. Niektórzy zmyślali nazwiska towarzyszy i dowódców. Niektórzy kłamali swoim przyjaciołom i sąsiadom, a także gazetom i urzędnikom państwowym. Z biegiem lat, niektórzy przyjęli tak wiele wyróżnień jako weterani wojny secesyjnej, że nigdy nie potrafili zdobyć się na odwagę lub pokorę, aby przyznać się do prawdy, nawet gdy byli bliscy śmierci. Wielu z nich skończyło wierząc we własne fabrykacje. Kierowani pieniędzmi, ego lub pragnieniem przynależności do czegoś wielkiego i chwalebnego, ludzie ci oszukiwali naród. Szczególnie zhańbili tych, którzy służyli, tych, którzy zostali ranni, a przede wszystkim tych, którzy zginęli. Wielu z nich oszukało swoje własne rodziny. Jeden oszukał Biały Dom.
Ostatnim weteranem, który powiedział, że walczył za Unię był Albert Woolson; Walter Williams powiedział, że był ostatnim Konfederatem. Jeden z nich rzeczywiście był żołnierzem, ale jeden, zgodnie z najlepszymi dowodami, był fałszywy. Jeden z nich żył w wielkim kłamstwie.
To jest fragment książki Last of the Blue and Grey autorstwa Richarda A. Serrano, wydanej przez Smithsonian Books. Zamów swój własny egzemplarz TERAZ.